Nikt o tych filmach nie słyszał, bo niewiele się o nich mówiło. A mówiło się niewiele, bo to były zazwyczaj niewielkie budżety albo po prostu skromne projekty. I tak, po cichutku przemknęły sobie te filmy przez kina, bez jakiejś wielkiej promocji, bez wywiadów, bez wizyt w Dzień dobry TVN. Poznał je tylko ktoś, kto naprawdę był tym zainteresowany, ktoś, kto sprawdza repertuar, przegląda tytuły, recenzje i takie tam. Ale teraz przyszedł czas, żeby te kopciuszki, na które nikt nie zwracał uwagi, odkurzyć i wam o nich przypomnieć. A one serio na to zasługują.
Filmy, które wybrałem są przede wszystkim skromne. To nie są wielkie produkcje i to nie są jakieś epickie historie, wiadomo. To, co w nich najważniejsze to szczerość i autentyczność. Wcale nie aspirują do grona kandydatów do Oscarów, w centrum raczej stawiają człowieka i jego przeżycia niż niezwykłe historie i wydarzenia. Możecie się czasem nie czuć wcale zachęceni do ich oglądania, ale dajcie im szansę, serio. Odwdzięczą się na pewno.
Przed wami 3 filmy, o których nikt nie słyszał, a przecież są zajebiste.
1. Dzikie róże – reż. Anna Jadowska

Dzikie róże to nie jest pierwszy film Anny Jadowskiej. Wcześniej zrobiła filmy, o których nikt nie słyszał jeszcze bardziej. No może ktoś tam, coś tam wiedział o filmie Gibraltar, ale i tak wątpię. W każdym razie żadna z niej debiutantka, już ukształtowana artystka. Jadowskiej udało się w tym wypadku zrobić przejmującą opowieść o losach kobiety w świecie, w którym dominują mężczyźni, a ona jedna musi się w tej rzeczywistości jakoś odnaleźć.
Główną bohaterką filmu jest Ewa, młoda mieszkanka niewielkiej miejscowości, a może i wsi. No w każdym razie jesteśmy raczej na prowincji. Ewa ma dwójkę dzieci, Jasia i Marysię (dokładnie jak w bajce, tak). Ma też męża, Andrzeja, który jednak całe tygodnie jest poza krajem, pracuje w Norwegii, zbiera hajs na dom i rodzinę i przyjeżdża tylko na krótkie okresy. Ewa zostaje zatem sama z obowiązkami domowymi i, jak się pewnie domyślacie, ta sytuacja nie jest dla niej łatwa.

Poznajemy ją, gdy przeżywa jakiś wyjątkowo trudny czas. W czasie, gdy Andrzeja nie było, Ewa związała się z młodym chłopakiem z sąsiedztwa. Niby tajemnica, ale cała wieś huczy, wszyscy coś szepczą, gdy widzą Ewę. Teraz, gdy Andrzej przyjechał do domu, Ewa znów musi być żoną, dobrą matką, gospodynią, przykładną kobietą. Wszyscy czegoś od niej oczekują, role do spełnienia tylko się mnożą, presja społeczna rośnie. To nic nowego, myślę, że wszystkie kobiety dzisiaj znają ten stan: musisz być taka owaka, musisz świecić przykładem, dbać o dom, o męża, o zakupy, musisz gotować, musisz pięknie wyglądać, a jak spojrzysz choć raz na kogoś, to jesteś dziwka i się puszczasz. A idźcie wy wszyscy w pizdu.
Ewę to przerasta, czuje się opuszczona, odosobniona, może nawet prześladowana. Wszędzie te dziwne spojrzenia. Pewnego dnia, Jasiek, syn Ewy i Andrzeja, ginie. Przepada jak kamień w wodę. Największy jednak problem w tym, że chłopiec w momencie zniknięcia był pod opieką Ewy. Teraz dopiero jest presja. Co to za matka, co własnego dziecka nie potrafi upilnować? – Ewa widzi to we wszystkich spojrzeniach sąsiadów.
Dzikie róże to fantastyczna opowieść o losie kobiety, ale także (a może przede wszystkim) o przeżywaniu straty. Wobec puenty, którą na końcu poznajemy, właśnie to poczucie ma tutaj decydującą rolę. Kino jest tu bardzo bliskie, czasami wręcz sprawia wrażenie dokumentalnego. Chociaż opowieść pełna jest długich ujęć, monotonnych i niełatwych scen, ogląda się to z przyjemnością. Marta Nieradkiewicz, która gra tu główną bohaterkę jest naprawdę fenomenalna. Dawno nie widziałem tak przejmującej postaci, pokazanej bardzo prawdziwie, z dużą wrażliwością, bez żadnego udawania, bez pudru i jakiegoś silenia się na emocje. Równocześnie, to jest oczywiście kino bardzo skromne, są tu proste, zwykłe twarze, świat pozostaje blisko nas, my to wszystko dobrze znamy.
Dzikie róże możecie zobaczyć w wielu serwisach w modelu transakcyjnym (płacę i oglądam) lub w serwisie VOD TVP, gdzie film jest za darmo, ale z kilkoma blokami reklamowymi.
2. Dziewczyna z szafy – reż. Bodo Kox

Jeden z moich ulubionych filmów ever. Powiedziałem to. Napisałem. Pamiętam, gdy Bodo Kox debiutował z tym filmem, to wszyscy wtedy nazywali go Pierwszym, Który Wyszedł z Podziemia. No bo reżyser do tego czasu robił tak zwane filmy niezależne. Czyli po prostu z kumplami brali kamery, sami wszystko produkowali, montowali i git, jest film. Niezależnie to znaczy chyba amatorsko. No i ten Bodo Kox, jak już wyszedł z tego undergroundu, to zrobił Dziewczynę z szafy.
Kiedyś miałem okazję zapytać Bodo o to, co właściwie dała mu szkoła filmowa (w której studiował parę lat bezpośrednio przed produkcją Dziewczyny z szafy). Myślałem może, że mi powie, że mu otworzyła oczy na drugiego człowieka czy coś, albo że nie wiem, żeby opowieść prowadzić w sposób taki i taki, że mu dała jakieś wskazówki warsztatowe, cokolwiek. A on mi odpowiedział: szkoła dała mi sprzęt. Kumacie? Największą przeszkodą dla wielu osób w tworzeniu filmów nie jest to, że oni nie potrafią opowiadać historii czy coś. Film to jest technika, to są kamery, obiektywy, statywy, światła, mnóstwo ludzi, to jest ogromne przedsięwzięcie. I Bodo Koxowi tylko tego brakowało, żeby zacząć kręcić swoje swoje historie.

Dziewczyna z szafy opowiada o losach dwóch braci, Jacka i Tomka, którzy mieszkają w zwykłym bloku, jakich w Polsce pełno. Jacek próbuje jakoś układać sobie życie, umawia się na randki, pracuje. Ale przede wszystkim opiekuje się Tomkiem, który ma coś, co fachowo nazywa się zespołem sawanta. Czyli wiecie, to są ci wszyscy ludzie, którzy nie potrafią samodzielnie egzystować, wymagają stałej opieki, ale z drugiej strony są geniuszami w określonych dziedzinach. Na przykład wykonują w pamięci skomplikowane działania matematyczne, albo są wybitnymi muzykami, itp. No w każdym razie, wszyscy to kojarzycie.
Sąsiadką braci jest Magda. Dziewczyna, którą wszyscy mają za dziwaczkę. Dziwnie wygląda, dziwnie się zachowuje, a przede wszystkim lubi zamykać się w szafie (say wat?). Pomiędzy Magdą i Tomkiem, czyli dwojgiem osób, którym trudno skontaktować się ze światem, powstaje nić porozumienia i każde z nich dla siebie nawzajem staje się, no może nie od razu formą terapii, ale swego rodzaju poczuciem bezpieczeństwa, domem (lub jak kto woli – szafą).
Chociaż może wam się wydawać, że to nie jest łatwy film, to jednak musicie wiedzieć, że to jest opowiedziane bardzo lekko, ze swobodą, bez żadnego nadęcia, bez jakichś rozkmin o egzystencji czy coś. To także zasługa, charakterystycznego dla Bodo Koxa, humoru, który tu jest obecny od początku, no i oczywiście gry aktorskiej. A skoro o tym mowa, to nie możecie zigonorować, że to jest chyba jedna z nielicznych (jeśli nie jedyna!) tak poważnych ról Wojciecha Mecwaldowskiego, który zresztą zgarnął za nią kilka nagród. Dziewczyna z szafy to osobliwa i bardzo autorska opowieść o samotności, w której – jak się okazuje – można znaleźć kompana na całe życie.
A gdybyście się zastanawiali, co z jakością filmu, to Bodo Kox świadomie zdecydował się na nakręcenie filmu na taśmie, nie cyfrowo. Tak dla klimatu, ju noł.
Dziewczyna z szafy jest dostępna w serwisie CANAL+ online i na Netflixie.
3. Powrót do tamtych dni – reż. Konrad Aksinowicz

No dobra, z tym filmem to może trochę przesadziłem, bo o nim być może słyszeliście najwięcej. W momencie, gdy piszę ten tekst Maciej Stuhr zgarnia właśnie Orła 2022 za najlepszą główną rolę męską i to za kreację w tym filmie. Powrót do tamtych dni (lub występujący wcześniej pod roboczym tytułem Powrót do Legolandu) to sentymentalna podróż w czasie do wczesnych lat dziewięćdziesiątych. Dla wszystkich dzisiejszych trzydziestoparolatków to po prostu powrót do dzieciństwa. Czy ktokolwiek z nas chciałby (choćby i w myślach) taką podróż odbyć? To pytanie to czysta kokieteria, oczywiście, że tak.
Gdy usłyszałem o tym pomyśle, to uznałem, że to taki chwyt pod publiczkę. Coś jak te fanpage, co publikują zdjęcia rodem z lat dziewięćdziesiątych i piszą „Jeśli to pamiętasz, to miałeś zajebiste dzieciństwo”. Każdy z nas uwielbia wracać do tamtych czasów, kochamy wspominać, przypominać sobie zabawy i przyjaciół z podwórka. Nostalgia to narkotyk, wszyscy to wiemy. Co to więc za sztuka zrobić film o ukochanych dniach, złotych latach? Ludzie na to pójdą, choćby i z samej tęsknoty.

Tyle, że to nie tyle jest film o tamtych czasach, ile o bardzo konkretnym czasie dorastania Konrada Aksinowicza. Bo chyba nie ma żadnej tajemnicy w tym, że Powrót do tamtych dni to osobista opowieść reżysera o jego własnym życiu. O nim i o jego relacji z przyjaciółmi, z rodzicami, a przede wszystkim z tatą. „Ojca miałem naprawdę fajnego” – tak brzmi hasło, które możemy przeczytać na plakacie filmu. To już jest dla nas wskazówka, że wspomnienie o rodzicu będzie tu odgrywać (nomen omen) (hehe) główną rolę.
Zaczyna się to wszystko pięknie. Czyli dostajemy dokładnie to, co kochamy ze wspomnień naszej młodości. W jednym z komentarzy na temat Powrotu do tamtych dni jeden z widzów napisał: „90% tego, co jest na początku, znam i sam przeżyłem”. Nic dodać, nic ująć, tak właśnie jest. Pierwsze minuty to są lata dziewięćdziesiąte w pigułce – są gry w gumę, kapsle w piaskownicy, ortaliony, gumy do żucia i spotkania w szkolnych toaletach (a raczej kiblach, co ja gadam, toaletach, pff). Są klocki lego, wolne tańce na dyskach i kasety w walkmanach (walkmanach, tak!) (kasety!). Piękna sprawa, co nie?
I na tych kasetach Tomek słucha nagrywanych wiadomości od swojego ojca, który – ponoć! – pracuje w U-ES-A (szał). Jeździ – ponoć! – nowoczesną windą na czterdzieste piętro wieżowca i tam – ponoć! – nagrywa audycje w radiu. Ale pewnego dnia, dość niespodziewanie wraca. Tomek z mamą się cieszą, ale tak coś nie do końca, coś jest nie tak. Okazuje się, że tata Tomka to alkoholik, który miał tylko chwilę przerwy. Wraz z nim powrócił też strach, czy tata aby na pewno nie będzie znowu pijany. Bo jak będzie, to mamy wszyscy przejebane.
Powrót do tamtych dni to bardzo osobista i niezwykle szczera opowieść o dorastaniu przy uzależnionym ojcu. O lękach, cierpieniu, dramacie rodziny, o wszystkim tym, co zna pewnie każdy z was, który poznał choćby raz swojego rodzica od strony alkoholu. Ale jest to także opowieść o zwykłej, ciepłej miłości. Miłości, którą potem alkohol łamie i wykręca. Sam ojciec i jego picie nie są tu najgorsze. Najgorsze jest wtedy, gdy musimy się złościć na kogoś, kogo kochamy. To jest najtrudniejsze na świecie.
Brawurowe są w tym filmie dwie role. Pierwsza to ta, którą odgrywa Maciej Stuhr – to jest właściwie rzecz oczywista, to widać od razu. Ale jest w tej opowieści rola większa i bardziej ujmująca. A jest nią rola Tomka. W tę postać wcielił się młodziutki Teodor Koziar i ona chwyta za serce jak sto pindziesiąt. Filmy o relacji ojca z synem to są chyba najbardziej banalne opowieści, jest ich w kinematografii miliard i mówi się, że już nic bardziej oklepanego nie da się zrobić. Ale zawsze (zawsze!) wobec powtarzalności, w kinie pierwszeństwo ma prawdziwość. Wszystko już było moi drodzy, historie o alkoholizmie to już osiemsetny raz są w kółko opowiadane. Ale siłą Powrotu do tamtych dni jest szczerość autora. A w szczerość się wierzy, szczerości się słucha. Zawsze.
Powrót do tamtych dni możecie obejrzeć w serwisie Polsat Box Go w modelu transakcyjnym (kupuję – oglądam).